
Kapelan: Serce biło i bije dla Śląska | WYWIAD
W okresie transferowym często rozmawiamy z nowymi zawodnikami, którzy pierwszy raz przyjeżdżają do Wrocławia i opowiadają o pierwszych odczuciach. Twoje początki w tym mieście miały miejsce niemal 20 lat temu…
To prawda, na stałe we Wrocławiu mieszkam od 2005 roku. Przyjechałem na studia, uczyłem się na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. I tak moje życie zaczęło się wiązać z tym pięknym miastem.
Ale kibicem Śląska byłeś już wcześniej.
Śląskowi kibicuję od najmłodszych lat. Pochodzę z Kłodzka, a tam był bastion Śląska, więc to był mój klub nawet zanim zamieszkałem we Wrocławiu. Można powiedzieć, że w tym momencie on się odradza, bo przez pewien czas to zostało w jakiś sposób zapomniane lub zaniedbane. Teraz z mojego miasta znów na mecze przyjeżdża więcej kibiców, z niektórymi jestem w kontakcie, a oni odbudowują kłodzki fan club Śląska. Mam nadzieję, że niedługo w Kłodzku WKS będzie jeszcze bardziej widoczny i popularny, a moi krajanie będą zapełniać trybuny wrocławskiego stadionu.
Mówiłeś o początkach i studiach na AWF. Nie było marzenia, by zostać jednak nie trenerem, a piłkarzem? Ludzie pracujący przy sporcie to często niespełnieni sportowcy.
Piłką zacząłem się interesować bardzo wcześnie. Mój tata grał, mój brat również i jak niemal każdy młody chłopak zaraziłem się tą pasją. I ja również próbowałem swoich sił – czy to w piłce jedenastoosobowej, czy w futsalu. W pewnym momencie doszedłem jednak do wniosku, że jeżeli nie jestem w stanie osiągnąć sukcesu, bo mój poziom nie był zbyt wysoki, to zajmę się czymś w czym będę mógł wejść na szczyty i osiągać coś dużego.
Specjalizacja, czyli trener przygotowania motorycznego, pojawiła się dopiero na studiach czy chciałeś być nim już znacznie wcześniej?
Nie miałem sprecyzowanej funkcji, którą chcę pełnić. Uważam, że dużym plusem w moim przypadku jest to, że najpierw byłem trenerem piłkarskim. Zaczynałem z grupami młodzieżowymi, ale już w 2010 roku, czyli zaraz po studiach, otrzymałem propozycję pracy w drugiej lidze. To była ekipa Czarnych Żagań. Byłem tam asystentem trenera i to tę rolę pełniłem przez wiele lat. Wtedy sztaby szkoleniowe były znacznie bardziej ubogie, nie to, co obecnie. Teraz mamy kilku fizjoterapeutów, po dwóch lub więcej trenerów bramkarzy i przygotowania motorycznego, są asystenci, trenerzy zajmujący się analizą… A wtedy był pierwszy trener, asystent i jak było dobrze to może jeszcze trener bramkarzy. Siłą rzeczy musiałem łączyć wiele aspektów. Zajmowałem się analizą, przygotowaniem motorycznym, treningami piłkarskimi. Do moich obowiązków już wtedy należało planowanie mikro, mezo i makrocykli. Dobrze się w tym czułem i z biegiem czasu ukierunkowałem się na to, co robię obecnie.
Już w roli eksperta od przygotowania pracowałeś w kilku dużych klubach przed Śląskiem. Były Arka, Widzew, Stal czy Zawisza. Zawsze jak zmieniłeś miejsce, to po cichu liczyłeś, że pojawi się oferta z Wrocławia?
Szczerze mówiąc to nie podchodziłem do tego w ten sposób. Starałem się wszędzie robić to, co do mnie należy i poświęcać się w całości. Wiadomo, że jak graliśmy przeciwko Śląskowi, to serce biło mocniej. Takich myśli w stylu „skoro zmieniam klub to może pojawi się propozycja z Wrocławia” jednak nie było. Liczyło się tu i teraz, chciałem robić kolejne kroki naprzód.
I pobyt w którym z tych klubów wspominasz najlepiej?
Poza Śląskiem to od razu wskażę Stal Mielec. Bardzo wiele zawdzięczam temu klubowi. Spędziłem w nim trzy i pół roku. Półtora w pierwszej lidze i dwa w Ekstraklasie. Chodzi głównie o środowisko, jakie tam jest, o ludzi. Bardzo miło zawsze tam wracam. Nawet gdy odszedłem ze Stali do Arki, to miałem w głowie, że chciałbym jeszcze tam wrócić. I tak się to potoczyło, że w momencie gdy Stal wywalczyła awans, otrzymałem telefon. Okazało się, że budowali sztab na nowo i po mnie sięgnęli. To na pewno dla mnie drugi klub, po Śląsku, jeśli chodzi o przywiązanie.
Rozumiem, że gdy zadzwonił Śląsk, decyzja była błyskawiczna?
Tak naprawdę to złożony temat i ciekawa historia, która pokazała mi, że nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny. Bo gdy zadzwonił Śląsk faktycznie kończył mi się kontrakt ze Stalą, ale nie ukrywam, że propozycji w tamtym okresie miałem kilka. Nie chcę wymieniać nazwy, ale rozmawiałem z dyrektorem sportowym jednego klubu i praktycznie dogadaliśmy się na współpracę. Wszystko było uzgodnione. Wieczorem miał do mnie zadzwonić prezes tego klubu, żebyśmy sobie potwierdzili wszystko i mogłem zaczynać. Problem w tym, że nie zadzwonił. A rano odebrałem telefon od Dariusza Sztylki, ówczesnego dyrektora sportowego Śląska Wrocław. Zapytał jak wygląda moja sytuacja i czy nie chciałbym przyjechać na rozmowę. Odpowiedziałem szczerze na jakim byłem etapie z innym klubem i uznałem, że skoro prezes nie zadzwonił, to nie będzie niczym niestosownym jeśli spotkam się z Darkiem i porozmawiam o możliwości pracy we Wrocławiu. I wtedy sprawy potoczyły się błyskawicznie. Dwanaście lat jeździłem po Polsce, po różnych miejscach, a to tutaj na miejscu był mój klub i moje serce biło dla niego. Bije nadal i będzie biło nawet jak kiedyś przestanę pracować dla Śląska.
A propos – zapewne serce mocniej zabiło w Częstochowie, w ostatniej kolejce sezonu. Zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski, a Ty na mecz przyjechałeś z szelikiem, który miałeś ze sobą na trybunach w 2012 roku, gdy WKS zdobywał złoty medal, a Ty kibicowałeś z trybun.
Historia tego szalika jest taka, że w momencie, gdy stawało się realne, iż zajmiemy wysokie miejsce w minionym sezonie, to postanowiłem wyciągnąć ten swój amulet. Ten szalik jest specyficzny, został zakupiony w 2010 roku, ma duży napis „Tylko Śląsk”. Jeździłem z nim jako kibic na mecze wyjazdowe i na Oporowską. Miałem go też w Krakowie, w maju 2012, gdy Śląsk pokonał Wisłę i został mistrzem Polski. Jechaliśmy tam razem z moją ekipą i ten szalik mi towarzyszył. W tym roku pomyślałem, że fajnie byłoby to spiąć klamrą i po kilkunastu latach zdobyć kolejny medal, już jako członek sztabu. Nie będę ukrywał - jako kibic nawet nie marzyłem, że za jakiś czas będę w sztabie. Byli w nim wtedy moi znajomi jak Łukasz Czajka czy Paweł Barylski i bardzo się cieszyłem, że oni osiągnęli taki sukces. Zabrałem ten szalik do Częstochowy na mecz z Rakowem, aby nam szczęście sprzyjało. Wiadomo, było blisko mistrzostwa, ale doceniamy to, co zdobyliśmy. Jakby ktoś po poprzednim sezonie powiedział nam o wicemistrzostwie, takiej liczbie punktów, najlepszej defensywie, królu strzelców to pukalibyśmy się w czoło. Uważam, że ten sukces jest równie cenny jak mistrzostwo.
To był najlepszy sezon Śląska od lat. Dla Ciebie też jest to najlepszy moment w pracy zawodowej?
Tak, ale mam jeszcze marzenie o zdobyciu Pucharu Polski ze Śląskiem. Superpuchar mam z Arką, medal w Ekstraklasie zdobyłem teraz. To dla mnie na pewno najcenniejsza zdobycz do tej pory. A jak cel o pucharze się spełni, to będzie taki hat trick z każdych rozgrywek. Bardzo chciałbym to przeżyć.
Mieliśmy po wicemistrzostwie spotkanie w rynku z kibicami. W 2012 byłeś tam jako kibic, a teraz występowałeś jako jeden z głównych aktorów.
Ale chyba drugoplanowy!
Zawsze na piedestale są piłkarze, ale jesteś częścią drużyny, ważną postacią. To wspomnienie, które zostanie do końca życia?
Jak rozmawiamy o tym, to na pewno widzisz, że szklą mi się oczy. To było niesamowite przeżycie… Przepraszam, łamie mi się głos, bo do tej do tej pory się wzruszam na te wspomnienia… Stojąc tam, zdałem sobie sprawę, że 12 lat temu byłem po drugiej stronie, a teraz doszedłem do takiego momentu. Przyłożyłem rękę do sukcesu, zapisałem się w historii klubu. Bardzo, bardzo dużo to dla mnie znaczy. To coś, co zostanie ze mną do końca.
Ostatnio mieliśmy wspaniały czas, ale Twoje początki w Śląsku były trudne. Zdarzały się rzecz jasna lepsze okresy, niemniej zespół był raczej w niższych rejonach tabeli. Jak to odbierałeś, także jako kibic?
Jak byłem w innych klubach, to można powiedzieć, że byłem najemnikiem. Zawsze dawałem z siebie maksimum i przykładałem się w stu procentach, niemniej to oczywiste, że ze Śląskiem łączy mnie wyjątkowo dużo. Teraz jestem w klubie, który jest bliski mojemu sercu, emocje są jeszcze większe. Rozmawiałem o tym z moim bliskim kolegą – Maćkiem Serafińskim, asystentem w Stali. Był rodowitym mielczaninem i miał podobną historię do mojej. Jeździł na mecze, był kibicem, a później został trenerem. Widziałem jak on przeżywał trudne momenty. Nie wiedziałem dokładnie, co on czuje. Zrozumiałem to dopiero tutaj. Znajomi dzwonili, ludzie zaczepiali na ulicy. Pytali: „Co wy tam odpi***?”. Wtedy poczułem większą presję i odpowiedzialność. Widzę, ile ludzi jest związanych z klubem. Widziałem też, ile osób może stracić pracę w przypadku spadku do niższej ligi. Mijałem ich codziennie na korytarzu w klubie. Gdy byliśmy zagrożeni spadkiem, to ja bardzo mało spałem. Dużym wsparciem była dla mnie partnerka, której jeszcze raz dziękuję. To był naprawdę bardzo trudny czas. Po tylu latach trafiłem do Śląska i mogliśmy spaść z ligi. Na szczęście, jak mówi trener Jacek Magiera, to już spadło i nie musimy o tym myśleć, tylko patrzeć z optymizmem do przodu.
Słabe wyniki często rodzą zmiany w drużynie i sztabie. Ich było u nas sporo, Ty jednak jesteś dalej, w kolejnych sztabach. To najlepsza recenzja Twojej pracy?
Nie mnie to oceniać. Niech to robią ludzie, którzy w klubie są od tego zatrudnieni. Ja staram się wykonywać swoją pracę najlepiej jak potrafię. Daję z siebie maksa. Wiem, że zawsze będę robił wszystko, żeby było najlepiej dla klubu i by Śląsk wygrywał.
Dużo już osiągnąłeś, o czym mówiliśmy, ale wciąż się rozwijasz. Niedawno rozpocząłeś kolejny kurs…
Jestem obecnie na kursie UEFA Fitness A. Jest on poświęcony wyłącznie trenerom przygotowania fizycznego. Uważam, że to bardzo dobra inicjatywa PZPN-u. Potrzebowałem zrobić ten kurs sam dla siebie. Rozmawiamy teraz na obozie i sam widzisz, jak trudno było nam się zgrać na te 30 minut na wywiad. Pracy jest dużo, czasu brakuje, nie jest łatwo wygospodarować przestrzeń na dokształcanie i szkolenia, niemniej to był dla mnie priorytet. Chciałem otworzyć się na coś nowego, zobaczyć jak to robią na poziomie światowym. Mam fajną grupę trenerów z doświadczeniem. Jestem bardzo zadowolony, że tam trafiłem. Mam nadzieję, że skończę go z powodzeniem. Egzamin w listopadzie.
W sztabie mamy trzech trenerów przygotowania fizycznego. Niedawno dołączył Rafał Mazur, nieco wcześniej w drużynie pojawił się także Mateusz Oszust. Jak wygląda Wasz podział pracy?
Wszystko jest ściśle określone. Trener Jacek Magiera wyznaczył Mateusza jako takiego szefa naszego departamentu motorycznego. Każdy ma swoje obowiązki, ale też każdy wzajemnie się wspiera. I naprawdę każdy z nas daje z siebie więcej niż sto procent. To wszystko podstawy naszej pracy.
Opowiedz dokładnie o swojej roli. Patrząc z boku, widać, że najczęściej Ty prowadzisz pierwszą część treningu, rozgrzewkę.
Tak, to jest jedna z moich ról. Prowadzimy te początki tak naprawdę na zmianę z Mateuszem. Dobrze się dogadujemy, bo mamy podobne spojrzenie na piłkę. Zresztą w piłce nie może być inaczej, żeby to dobrze funkcjonowało. Drugą rolą jest kinematyka pracy zespołu. To są wszystkie kwestie związane z GPS-ami. Ile zawodnicy przebiegają, na jakich intensywnościach itd.
O tym ile biegają jeszcze wspomnimy, ale skoro jesteśmy w okresie przygotowawczym, powiedz jak on wygląda od kulis. Na początku, standardowo – badania.
Tak i od razu zaznaczę, że to nie są badania po to, aby sprawdzić czy ktoś wygląda dobrze czy źle. One mają pokazać w jakim momencie fizycznie jest dany zawodnik. Na ich podstawie dobieramy każdemu plan treningowy. Ma on służyć rozwojowi.
Kilka dni spędziliśmy w Karpaczu. Trenerzy mówili, że był to ważny wyjazd również pod kątem zintegrowania grupy. A jak to wyglądało od strony motorycznej?
Nie wchodząc w jakieś przesadne detale i szczegóły – zgrupowanie w Karpaczu służyło przygotowaniu zespołu do cięższej pracy. Zawodnicy wrócili z planów indywidualnych i trzeba było ich przygotować do tego, co dzieje się tutaj w Austrii, by wszyscy rozpoczęli ten właściwy obóz w wysokiej i podobnej dyspozycji fizycznej.
To prawda, że naciskałeś, by to było Kłodzko, a nie Karpacz?
Rozumiem, że pytanie pół żartem pół serio! Kłodzko bardzo się rozwinęło jeśli chodzi o boiska, ale nie, nie naciskałem na obóz tam. Śmieję się, bo przypuszczam, że to pytanie mogli podpowiedzieć inni członkowie sztabu, żeby mnie zagotować.
Skoro nie Kłodzko, to wracamy zatem do Austrii. Jak wygląda praca, ile treningów za nami.
Przychodząc na rozmowę z Tobą przygotowałem sobie informacje na temat tego, ile wykonaliśmy jednostek treningowych. My jesteśmy w szesnastnym dniu okresu przygotowawczego. W nich były dwa dni wolne. Na 14 dni treningowych przypadły zatem: dzień testowy, 12 jednostek piłkarskich na boisku, sześć jednostek na siłowni, dwa mecze kontrolne, trening regeneracyjny na basenie i wyjście na Śnieżkę, gdy zrobiliśmy 10 kilometrów po górach. Przez 14 dni wykonaliśmy 23 jednostki. Daje to obraz tego, jak pracujemy. Co ważne – potrafimy też mądrze wypoczywać. Bez tego nie ma ciężkiej pracy.
Do czego zatem służą te inne treningi, nie stricte boiskowe, czyli siłownia i basen. W czym one pomagają?
Mamy coś takiego jak prewencja przed kontuzjami. Przed wyjściem na trening każdy uczestniczy w sesji prewencyjnej. Za to jest odpowiedzialny Rafał Mazur. Podczas takiej sesji wykonywane są ćwiczenia dostosowane do danych zawodników. Zmniejszamy ryzyko kontuzji. Jeśli chodzi o basen, to był to taki dzień regeneracyjny. Doszliśmy do wniosku, że zawodnikom jest to potrzebne. Nie chcemy, by nastąpiło przeciążenie. Zagospodarowaliśmy ten dzień tak, że najpierw była słynna „mobilka”, czyli rozciąganie na rolce, a później był trening w wodzie a’ la aquafitness. To były zajęcia, które prowadziłem nieco żartobliwie, robiliśmy chociażby „Szkocję”, czyli zachowanie prosto z trybun. Miało to prowadzić do rozluźnienia, a same zajęcia przyspieszyć regenerację.
Rozmawiamy o wielu aspektach pracy trenera przygotowania motorycznego, ale nie ukrywajmy – patrząc z boku, kibicowskim okiem, ocena Waszej pracy opiera się na jednym pytaniu: czy drużyna w meczu przebiegła dużo kilometrów, czy mało. To naprawdę najważniejsze?
Najistotniejsze są wyniki. Zespół musi być skuteczny. Jeśli wygrywa mecze, to znaczy, że jest dobry. O to chodzi w piłce. A co do biegania i kilometrów. Mamy Mateusza Oszusta, który był na EURO i ma dostęp do wielu danych. I wiemy, że reprezentacja Polska nie miała problemu z bieganiem. A mimo to, doceniając rzecz jasna klasę rywali, wywalczyliśmy tylko jeden punkt. I powiedz mi – czy Kylian Mbappe to czołowy piłkarz świata?
Tak. Ale pewnie nie jest tym najwięcej biegającym…
W meczu z Polakami przebiegł tylko niespełna osiem kilometrów. To obrazuje, o co tu chodzi. Nie liczy się wyłącznie kilometraż, ale intensywność i skuteczność. W piłce nożnej ważna jest kinematyka pracy. Ważne, aby zawodnik wykonywał wiele sprintów, przyspieszeń, wyhamowań, zmian kierunku. Oczywiście nie popadajmy w skrajność, bieganie jest istotne, nie porównujmy od razu każdego do Mbappe. Jednak topowi zawodnicy charakteryzują się intensywnością i skutecznością. Jak uda nam się takich zawodników „wyhodować”, to można powiedzieć, że mamy zespół na światowym poziomie.
Zobacz również
